sobota, 23 stycznia 2016

Smak Bałkan w Bośni i Hercegowinie i spontaniczny powrót

Odcinek: Ploće (Chorwacja) – Mostar – Sarajevo (Bośnia i Hercegowina) – Toruń (Polska)
Dystans: 1 600 km
Czas: nie pamiętam :-) łącznie ok. 24 godziny jazdy

Po kolejnej nocy z rzędu w namiocie i - co ważne - po kolejnym już jego składaniu i rozkładaniu, doszliśmy do niezłej wprawy. W kilkanaście minut zebraliśmy wszystkie manatki i ruszyliśmy w drogę. Chcieliśmy jeszcze szybko przejechać się na wyspę Hvar ale do przeprawy promowej stał straszny korek, a jeden dzień to i tak za mało, żeby naprawdę poczuć klimat wyspy. Postanowiliśmy ruszyć dalej - przyszedł czas na poznanie Bośni i Hercegowiny, państwa chyba najmocniej dotkniętego niedawną wojną. 

Niestety prom na wyspę Hvar też nie należy do największych...

Mostar, nasz pierwszy przystanek, to nieformalna stolica Hercegowiny. Średniowieczne miasteczko pełne ciasnych, kamiennych uliczek, wygląda jak z bajki. Ukazuje jednocześnie wiele ran i zniszczeń po niedawnej wojnie, a nad miastem wisi wysokie wzgórze, na którym stoi duży widoczny krzyż. Wygląda pięknie ale z tego miejsca całkiem niedawno miasto było ostrzeliwane przez wojska chorwackie... Ślady widać do dziś. Główną atrakcją jest przepiękny most z XVI wieku, który podczas wojny niestety został zniszczony przez czołgi. Na szczęście w 2004 roku został odbudowany, a teraz skaczą z niego skoczkowie-kaskaderzy, zbierając pieniądze od turystów. Przedsięwzięcie odważne, ponieważ nurt jest 20 metrów niżej - czytaj: wysoko :-).

Słynny most w Mostarze, a na nim odważni skoczkowie... :-)


Widok z mostu.

Sarajewo, nasz kolejny przystanek, to oficjalna stolica Bośni i Hercegowiny. Ciekawe miasto, które jest mieszaniną wielu kultur. W samym centrum, w części słynącej z handlu, znajduje się ogromne skumulowanie meczetów, by kilkaset metrów dalej napotkać cerkiew prawosławną, kościół katolicki, a nawet synagogę.

Miasto słynie z XVIII-wiecznej fontanny, która do dziś jest miejscem, z którego ludzie nalewają sobie wody do własnych zbiorników. Niedawna, bolesna i całkiem świeża (sprzed 15 lat) historia niestety przeszkadza, żeby napawać się w pełni urokami miasta. Najbardziej utkwiły w pamięci ataki na cywilów. W centrum znajduje się teraz płomień poświęcony wszystkim ofiarom konfliktu bałkańskiego, niezależnie od narodowości. Mimo wszystko uderza świadomość tego, że jeszcze nie tak dawno tak przyjaźni ludzie mordowali się nieludzko nawzajem. Niewielu np. słyszało o tzw. „rape camps”, czyli obozach gwałtu… No, ale niech te czasy przejdą w niepamięć, a ja skupię się na jeszcze jednym doskonałym miejscu w Sarajewie.

Pomnik poświęcony wszystkim ofiarom niedawnej wojny... i płomień, który oby płonął jak najdłużej.


Ślady kul na kamienicach w centrum.

Restauracja Inat Kuća wiąże się z bardzo ciekawą historią. Otóż domek, w którym się znajduje, stał kiedyś w miejscu, w którym miał powstać Ratusz (a obecnie jest Biblioteka). Wszyscy właściciele lokalnych domów się przenieśli, poza jednym upartym dziadkiem, który nie godził się na żadne pieniądze, z uwagi na to, że jego rodzina mieszkała w tym domku od wielu lat. Ostatecznie domek kamień po kamieniu został przeniesiony na drugi brzeg rzeki Miljacki, a teraz w środku można zachwycać się wyrobami rękodzielniczymi i wspaniałą kuchnią bałkańską (w tym bardzo dobre piwo Sarajevsko).

Link do restauracji - TUTAJ.

Widok z restauracji na obecną bibliotekę - na jej miejscu dawniej wspomniany dom upartego właściciela (a dziś restauracja) - się znajdowały :-)

Niedaleko jest też najwyższy wodospad na całych Bałkanach - Skacavac. Brzmi nieźle, więc żal byłoby to ominąć. Dojazd dość hardkorowy jak na auto bez podwyższonego zawieszenia, no i całkiem stromo. Później jeszcze półgodzinny spacer i dochodzi się do zarośniętego miejsca, z którego w ścianie widać bardzo skromny sik wody ze skał... Cóż, "najwyższy" nie znaczy "największy" :-)

Oto najwyższy wodospad na całych Bałkanach - Skacavac!:-)

Planowaliśmy jeszcze znaleźć nocleg, jednak noc jest też dobra na jazdę. Ostatecznie postanowiliśmy ruszyć od razu w długą drogę powrotną. Była straszna burza i deszcze, co dodatkowo powiększało adrenalinę :-) 24 godziny później byliśmy w domu :-) Ciekawostką jest, że zaraz po wyjeździe z Sarajewa można zobaczyć flagę serbską z napisem „Republika Srbska”, a piwa bośniackie (np. Sarajevsko) w tym rejonie zostało zastąpione serbskim Jeleniem. Cały czas więc funkcjonują lokalne animozje i podziały.

Efekty niedawnego poparzenia słonecznego - w drodze powrotnej z wodospadu Skacavac :-)

Roadtrip z 2013 roku, który był jednocześnie podróżą poślubną, przeistoczył się w przecudowną krajoznawczą przygodę. Bałkany otworzyły się przed nami z całym dobrodziejstwem inwentarza: niezwykłymi widokami, lokalnymi specjałami, wspaniałymi zabytkami, a przede wszystkim przyjaznymi i serdecznymi ludźmi z sercami na wierzchu. Radzimy korzystać z tego pięknego źródełka, które jeszcze nie zostało zepsute przez druzgocącą cywilizację, a czas płynie sobie powoli. Aż się chce krzyknąć – Život je čudo!

(T)

niedziela, 17 stycznia 2016

Poparzeni słońcem w trzech Bałkańskich państwach - Czarnogóra, Chorwacja, Bośnia i Chercegowina

Odcinek: Żabljak (Czarnogóra) – Monaster Ostrog – Trebinje (Bośnia i Hercegowina) – Dubrovnik – okolice Ploće (Chorwacja)
Dystans: 220 km
Czas: 4 godziny podróży

Poranek był jednocześnie bardzo bolesny ale z drugiej strony przyniósł ulgę, że nieprzespana noc pełna dreszczy się już kończy... Nie było dobrze. Pakowanie się przychodziło w strasznych bólach, dobrze, że stary diesel wyposażony był w klimatyzację. Tylko kiedy się nie ruszaliśmy to było znośnie :-)

Jadąc znów w stronę wybrzeża zahaczyliśmy o słynny XVII-wieczny klasztor wykuty w skale – Monaster Ostrog. Robi wrażenie, jednak zniechęca bardzo długa kolejka chętnych, by wejść do środka. Jest też trochę schodów do przebycia ale bez przesady :-) Zrezygnowaliśmy ze szturmowania klasztoru i ruszyliśmy w kierunku Trebinje, bośniackiego miasta, które słynie ze starego mostu. Samo miasto jest w porządku ale to bardzo mała i dość zaniedbana mieścina. Głównym plusem tego miejsca jest to, ze zdobyliśmy lokalną walutę o dziwnej nazwie "marka konwertybilna"...


Monaster Ostrog - prawosławny, XVII-wieczny klasztor w Czarnogórze, a w środku pośród 17 dzwonów ten największy na Bałkanach, który waży 11 ton. Dla porównania dzwon Zygmunta w Krakowie waży 12,6 tony, no nie umywa się do całkiem nowego dzwonu zamontowanego w Licheniu, który waży 19 ton...


Zabudowania obok Klasztoru, również wykute w skale.

Ruszyliśmy w końcu w kierunku perły Dalmacji - Dubrovnika. O tym miejscu słyszeliśmy różne opinie – jednych zniewala, drugich odstrasza ilością turystów. Pierwsze chwile skłaniały nas do tej drugiej grupy (m. in. od razu atak 10-osobowej grupy Polaków), dodatkowo temperatury były zabójcze (40 stopni w cieniu) i było wilgotno, więc wręcz nie było czym oddychać.. Mimo wszystko stare miasto… jest przepiękne. Wyślizgany - tak świecący, że wygląda jakby był wypolerowany - bruk, wspaniałe zabytki, a wszystko doskonale zachowane, pozwala wrócić do czasów, gdy było to bardzo bogate miasto portowo-handlowe. Zabudowa kamienna w klasycznym stylu faktycznie potwierdza, dlaczego Dubrovnik jest nazywany Perełką Dalmacji, a nawet całej Chorwacji.


Starówka w Dubrovniku sprawia wrażenie jakby każdy jej kamyczek był drogocennym kamieniem.


Jeden z czynników, dzięki któremu Dubrovnik był znaczącym ośrodkiem handlowym w średniowieczu (rozkwit nastąpił XIII-XVI wiek) - port.


A to jedno z niewielu miejsc w cieniu - ta ciesząca oko rzeźba jednocześnie była źródłem życiodajnej wody :-)

Sądziliśmy, że nocleg znajdziemy w jedynej miejscowości należącej do Bośni i Hercegowiny, która posiada dostęp do morza (Neum), jednak widoki, które tam zastaliśmy, po nasyceniu się urokami Dubrovnika, skłoniły nas do kontynuowania podróży. Bardzo dużo ludzi, brak noclegów w rozsądnej cenie, zresztą też nie jesteśmy najlepszymi klientami - tylko braliśmy nocleg na 1 noc. Ostatecznie pojechaliśmy na północ i trafiliśmy znowu do tej większej części Chorwacji. Po krótkim czasie znaleźliśmy camping RIO przy wybrzeżu.. :-) ogólnie klimat bardzo komunistyczny ale zadbany camping, a obok cudowna i niezaludniona zatoczka. Woda sprawiała wrażenie, że jest cieplejsza niż powietrze. Dodatkowo bardzo mało ludzi, płytko i wspaniały widok na zachodzące słońce. Opalenizna też zaczynała już przestawać tak doskwierać- żyć nie umierać :-)


Tak jakby ten widok był zarezerwowany tylko dla Nas.


Život je čudo :-)

Dla zainteresowanych, adres campingu RIO - Put Zlatinovca 23, 20355, Opuzen, Chorwacja :-)

(T)

wtorek, 12 stycznia 2016

Poza szlakiem na szczyt - Bobotov Kuk (2523 m n.p.m.)

Na najwyższy szczyt Durmitoru i Czarnogóry wyruszyliśmy skoro świt z nowo poznanym Anglikiem, czekała już na nas taryfa, którą zabookowaliśmy wcześniej. Postanowiliśmy zdobyć szczyt idąc od miejscowości Sedlo (ok. 15 km od Żabljaka, trasą z południa na północ), żeby nie schodzić z góry tą samą drogą. Umówiliśmy się z taryfiarzem na 15 EUR, czyli po 5 EUR od głowy. Przy wejściu też jest pobierana drobna opłata, na co nie byliśmy przygotowani :-) 3 EUR za osobę. Gdyby nie to, że się dzieliliśmy z Jasonem to nie starczyłoby gotówki :-)  ale fortuna znowu była po naszej stronie.

Widoków podczas wejścia na górę nie da się opisać słowami. Dodatkowo przepiękna pogoda pozwoliła na zdobycie szczytu w lekkim odzieniu. Koniecznie trzeba jednak zaopatrzyć się w krem do opalania i to z bardzo wysokim filtrem. Podczas drogi nie ma w ogóle cienia, w którym można byłoby się schronić. Okrycie głowy to też podstawa. My nie byliśmy aż tak dobrze przygotowani, co skończyło się bardzo bolesnymi poparzeniami... aż do ran.


Wokół skały, trawa i małe kolorowe kwiatki - i ZERO żywej duszy.


No i pojawiły się też wspomniane zawijasy :-)


A to widok z przełęczy pod samym szczytem, gdzie nagle zrobiło się bardzo dużo turystów, którzy wchodzili popularnym szlakiem od Żabljaka.

Szlak od tej strony jest mało popularny – podczas wspinaczki pod przełęcz bezpośrednio pod szczytem nie spotkaliśmy ani jednej żywej duszy! Wręcz niewyobrażalne biorąc pod uwagę zatłoczone szlaki naszych gór. Sam szczyt z przełęczy położonej ok. 100 metrów niżej, robi duże wrażenie – praktycznie pionowa ściana. Wejście możliwe jest od drugiej strony, jednak dla osób z lękiem wysokości zdecydowanie nie jest to najlepsze miejsce. Widoki przepiękne, jednak nie ma żadnych zabezpieczeń, a trzeba się wspinać praktycznie po pionowej ścianie. Może moje wrażenia są zwielokrotnione, ponieważ przed samym szczytem pomyliliśmy trasę i można powiedzieć, że weszliśmy nową, nieoficjalną trasą. Przy samym wejściu uświadomił nas o tym Pan mówiąc "that's not the route...". :-) Teraz możemy się uśmiechać ale wtedy zaczęła pukać do mnie Pani Panika. 


Wejście na szczyt od strony przełęczy - na szczęście z drugiej strony nie jest tak źle :-)


Widok z przełęczy - z tamtej strony przyszliśmy.


Tak wygląda szczyt, było też trochę Polaków (bardzo miłych swoją drogą).


Widok na Żabljak z samej góry.


Jest wysoko. Patrząc na to zdjęcie aż czuję jak słońce pali - wtedy jakoś tego się nie czuło :-)


A to jezioro widziałem na dole kiedy byłem na skraju paniki przyczepiony do ściany :-) Teraz wygląda malowniczo :-)

Na samym szczycie znajduje się księga gości ale byłem tak roztrzęsiony, że nawet o tym nie myślałem :-) Widoki przepiękne, widać sam Żabljak hen hen daleko, poza tym wokół przepiękne falowane formy krasowe, o których wspominałem wcześniej. Dodatkowe wrażenia to np. jęzor lodowca, dzięki któremu można zaoszczędzić ok. 20 metrów schodzenia w dół… zjeżdżając na swoich czterech literach. Po tę dodatkową frajdę niektórzy wracali jeszcze raz do góry. :-) Niestety nie myśleliśmy wtedy o tym, że słońce odbija się od śniegu i pali nas jeszcze bardziej. 


Dodatkowa atrakcja. Trzeba tylko pamiętać, żeby usunąć wszystkie kamienie wystające z śniegu, bo zjazd może być bolesny :-) Frajda pierwsza klasa, i za darmo!

Jest też jeden moment już podczas schodzenia, w którym szlak nie jest do końca jasny i rozwidla się na dwie drogi - w lewo (do góry) i w prawo (raczej nie). Nie wiedzieć czemu wybraliśmy tę pierwszą drogą, która okazała się dojściem do jaskini, więc dodatkowo zafundowaliśmy sobie nieplanowane "kółeczko" i skrabanie na czworakach po czarnej ziemi :-)

Zapasy wody można uzupełnić w okolicznych źródełkach. Trzeba się też liczyć z ok. 10-12-godzinną wyprawą. Naprawdę warto.

Noc była bardzo bolesna, poparzeni słońcem, okryci kocami walczyliśmy z dreszczami. Największe poparzenia od słońca w życiu zaliczone. Mam nadzieję, że nikt tego błędu już nie popełni :-) my na pewno nie. No ale opalenizna bez leżakowania na plaży zaliczona!

(T)

niedziela, 10 stycznia 2016

Durmitor - wśród krasowych zawijasów

Droga do Żabljaka jest całkiem niezła i obfituje w przecudowne widoki gór, jezior i stawów. Żabljak jest najwyżej położoną miejscowością w Czarnogórze (1450 m n.p.m.) i jednocześnie najlepszym miejscem wypadowym Durmitoru, gór w większości wapiennych, charakteryzujących się ostrymi turniami, trochę przypominającymi nasze rodzime Tatry.


Droga obfituje w takie widoki - spot też idealny na wybudowanie domu :-)

Podczas drogi trzeba być mocno skupionym, bo przepiękne góry, a w szczególności specyficzne dla tych gór formy krasowe przypominające fale, potrafią nieźle rozproszyć. Pierwszy raz widzialem takie zjawiska na własne oczy. Dodatkowo jest dużo serpentyn, czyli zmiany ciśnienia w uszach, no i można też natknąć się na stada kóz, których nie da się ominąć :-) Czyli przyroda pełną gębą.


Przedsmak krasowych zawijasów...


Na takie przeszkody nie ma rady - trzeba się zatrzymać, szczególnie jak stado nie jest skore do przemieszczania się :-)

Żabljak przypomina trochę Zakopane ale jakieś 100 lat temu z uwagi na zdecydowanie mniejszą ilość turystów, no i - co za tym idzie - inwestycji :-) Przed wyjazdem zrobiłem szybki research w internecie i dotarłem do bardzo dobrych opinii jeśli chodzi o nocleg "na kwaterze". Niestety nie miałem adresu, tylko zdjęcie domu (czerwonego) oraz informację, że znajduje się blisko "dworca autobusowego" (a bardziej dużego przystanku). Na szczęście szybko udało nam się go odnaleźć ale niestety nie było wolnych miejsc. Na szczęście gospodarz mówił po angielsku i poszedł do sąsiadów, z którymi byśmy musieli się dogadywać na migi. Ostatecznie po chwili targowania udostępnili nam bardzo fajny pokój w stylu góralskim za cenę 15 eur za noc.

Okazało się, że łazienkę dzieliliśmy też z właścicielami, więc trzeba było czatować na odpowiedni moment. Wyposażenie też przypominało Polskę ale w latach chyba '70, z naszą typową franią na pokładzie ;-) Poznaliśmy też Anglików, z których jeden - Jason, z zawodu nauczyciel angielskiego - też następnego dnia wybierał się w góry. Swoją drogą dziwne, że jego przyjaciel nie lubi chodzić po górach, a zdecydował się na przyjazd do miejscowości, gdzie w zasadzie innych atrakcji nie ma :-)

Kupiliśmy oczywiście lokalną mapę z trasami (zawsze najlepiej takie zakupy robić na miejscu) i zaplanowaliśmy jutrzejszy dzień przy całkiem niezłej pizzy w samym centrum. Po jedzeniu skoczyliśmy wypisać kartki na trochę zaniedbanym boisku, z którego rozpościerał się piękny widok na góry i cieszyliśmy się myślą, że jutro już będziemy tam u góry :-)


Tam idziemy :-)

(T)

sobota, 9 stycznia 2016

Fjord i palmy - Zatoka Kotorska

Fjord i palmy - Zatoka Kotorska

Odcinek: Sveti Stefan (Czarnogóra) – Zatoka Kotorska – Żabljak
Dystans: 200 km
Czas: 3,5 godziny podróży

Pod namiotem w takich temperaturach nie da się spać długo, jak tylko dosięgnie Cię słońce to temperatury robią się jak w saunie :-) Minusem campingu w Svetim Stefanie był brak możliwości zamówienia śniadania, o czym dowiedzieliśmy się rano. Skończyło się więc na mocnej kawie w barze na prywatnej plaży. Po kawie ruszyliśmy w kierunku jedynego fiordu południa Europy, ciągnącego się niecałe 30 km wgłąb lądu - Zatoki Kotorskiej. Bardzo szybko udało nam się dojechać i widok palm w okolicznościach bardziej przypominających Norwegię latem powodował dziwny ale bardzo przyjemny dysonans :-) swoje pewnie zrobił też brak śniadania, więc czym prędzej zaczęliśmy szukać odpowiedniego miejsca.


oto i ona - Zatoka Kotorska


... w poszukiwaniu śniadania


Poszukiwania zakończone sukcesem - pyszne gaspacho na ochłodę i trochę świeżego łososia, żeby był delikatny akcent norweski :-)

Po śniadaniu zrobiło się przyjemniej, pochodziliśmy po Kotorze, wysłaliśmy kartki pocztowe, było bardzo gorąco ale za to wietrznie (prawie zwiało nam śniadanie :-) Napawaliśmy się widokiem surowych skał wokół zatoki w towarzystwie palm i ruin kościołów.. na samej zatoce też panuje niezły ruch - sporo motorówek, wypasionych jachtów.


Architektura trochę przypominająca włoskie klimaty, niestety w trochę gorszym stanie. Widok jednak zdecydowanie powala.

W końcu nadszedł czas, żeby ruszać dalej i niestety GPS wyprowadził nas na drogę, która na pewno nie była głównym traktem - wąskie serpentyny bardzo dziurawej drogi, na końcu której była tylko przepaść. Z perspektywy pasażera chyba było jeszcze dramatyczniej. Zaczęło się robić coraz gorzej i pojawiła się myśl - czy ta droga gdzieś prowadzi? Po pół godziny jazdy nie minęliśmy ani jednego samochodu, ani jednej osoby, totalne odludzie... Wspaniałe są jednak te chwile radości, kiedy wychodzi się z takich sytuacji obronną ręką - w końcu dojechaliśmy na szczyt wzniesienia, gdzie biegła główna droga, którą pojechaliśmy w kierunku Żabljaka i wysokich gór Durmitoru.


Skoro już na tę drogę wjechaliśmy to chociaż zróbmy foto - widok na fiord z "drogi śmierci"... :-)


No i dojechaliśmy do głównej drogi - zdjęcie nie oddaje naszej radości :-)

(T)

środa, 6 stycznia 2016

Wybrzeże Czarnogóry - Sveti Stefan

Zaczynało zmierzchać, więc nadchodził czas na szukanie noclegu. Zbliżaliśmy się do wybrzeża, droga była cały czas bardzo górzysta i nagle wyłonił się niesamowity widok na wybrzeże. Pod nami wyłoniła się Budva, a obok maleńka wysepka słynąca chyba z największego natężenia hoteli na 1m[2] - Sveti Stefan. Korzystając jeszcze z pięknego zachodu słońca podjechaliśmy jeszcze na plażę schłodzić się wodą i zimnym piwkiem. Najbardziej popularne jest Niksicko, delikatne, raczej słabsze piwko ale idealne na obecny klimat.


Z góry spoglądamy na Budvę i wybrzeże Czarnogóry...


... ale jak zwykle ktoś nas musiał przebić! :-) W tle ta mała wysepka to właśnie Sveti Stefan.


... a tutaj w przybliżeniu :-)


Najlepszy sposób na schłodzenie... :-)

Niestety na wysepce Sveti Stefan ceny noclegów są bajońskie ale... jeśli macie namiot to wystarczy pojechać trochę bardziej na południe i praktycznie zaraz za wysepką jest bardzo tani camping :-) Za 2 osoby, namiot i samochód zapłaciliśmy 12 euro :-) Dodatkowo okazało się, że camping ma własną plażę, do której trzeba zejść, a przy plaży znajduje się mały bar. Idealne miejsce, trochę na uboczu, z daleka od zgiełku Budvy, dyskotek i wibrujących światełek, które docierały do nas tylko w postaci rozbłysków. W nocy z winkiem położyliśmy się na leżaczkach i buchała w nas bryza bardzo ciepłego powietrza. O takiej porze było to dla nas niesamowite przeżycie - leżeć prawie nago z winkiem, a nad nami gwiazdy :-) Było ciemno więc tylko słyszeliśmy amatorów naturystycznych kąpieli zaraz obok... :>


Widok na Sveti Stefan z prywatnej plaży Campingu.

Minusem tego miejsca są sanitariaty, chyba słowo "spartańskie" jest idealnym określeniem. Pomijając toalety i wspólne miejsce do mycia zębów i naczyń, był tylko jeden prysznic (a raczej natrysk) zarówno dla mężczyzn i kobiet, który był zakryty i dawał trochę intymności. Być może była w nim też ciepła woda - tego nie sprawdziliśmy, bo obok znajdowało się kilka innych nieodkrytych natrysków, a do tego jednego była już duża kolejka :-) Akurat te odkryte natryski były na zapleczu sanitariatów więc długo się nie zastanawialiśmy. Z pomysłu skorzystała też jedna Polka więc wszyscy się ostatecznie wykąpaliśmy nago nie zwracając na siebie szczególnej uwagi :-) bardziej skupiając się na szybkim umyciu, bo woda była lodowata!

Poza tym był to też pierwszy raz od dawna kiedy spotkaliśmy polskich turystów. Być może niskie ceny wpłynęły, że było ich całe zatrzęsienie! No ale miejsce naprawdę urocze. Polecamy!

(T)

wtorek, 5 stycznia 2016

Zagubieni w Szkoderze i Czarna Rzeka

Odcinek: Himare (Albania) – Rijeka Crnojevica – Sveti Stefan (Czarnogóra)
Dystans: 440 km
Czas: 7 godzin podróży

Wstaliśmy wcześnie, bo w planach było przejechanie całej Albanii, czyli nie lada wyczyn. Jeszcze po drodze zatrzymaliśmy się w przydrożnej restauracji "PANORAMA" na śniadanie (nie chcieliśmy już korzystać z kuchni na campingu :>), której nie mogę znaleźć w internecie, były to na pewno okolice Himare. Omlet smakował niesamowicie, a i okoliczności były niestandardowe :-)


W takich okolicznościach bardzo przyjemnie je się śniadanko... :-)

Jak zwykle droga powrotna nie wiedzieć czemu znacznie szybciej przebiega, no i w końcu dojechaliśmy na północ Albanii, gdzie chcieliśmy zobaczyć - podobno piękne - Jezioro Szkoderskie. Pojechaliśmy więc do miejscowości Szkoder. Skwar był nieziemski, więc i ludzi na ulicach niewiele, a jeziora ni widu. Pytaliśmy tubylców ale nikt nie potrafił nam pomóc, nikt nie znał też angielskiego, mapa też tego nie wyjaśniała... no i dupa. Znajdziemy to jezioro na własną rękę.


Wpłynąłem na suchego przestwór oceanu...

Jesteśmy na dużym nizinnym obszarze, a w tle hen hen daleko góry z jednej i drugiej strony, zobaczyliśmy też jezioro. Jest więc cel naszej podróży, więc zjechaliśmy z głównej drogi. Przejechaliśmy spokojnie kilkanaście kilometrów polną drogą, klucząc pomiędzy ogródkami działkowymi, a jezioro na horyzoncie jakoś nie chciało się do nas zbliżyć, a i droga pomału zaczynała przeobrażać się w zwykłą łąkę. Fizjologii nie oszukasz, więc w końcu pojawiła się też potrzeba skorzystania z WC. Teoretycznie można wyskoczyć na łono natury, wokół ni żywej duszy... i wtedy nas tknęło. A co jak gdzieś tu są miny? Wojna skończyła się stosunkowo niedawno i wszyscy przed nimi ostrzegają... Od razu poczuliśmy kop adrenaliny i spiesznie wróciliśmy do głównej drogi. Jezioro Szkoderskie nie jest chyba tego warte, a przed nami jeszcze spora droga.


Miraż Jeziora Szkoderskiego...

Wjechaliśmy do Czarnogóry, tzw. "zielona karta" dla samochodu sprawdzona, strażnik skontrolował bagażnik i zobaczył gitarę, więc od razu nas puścił dalej. W Czarnogórze niestety ceny są w Euro, o czym przekonaliśmy się na pierwszej stacji. Wychodzi mniej więcej tak jak w Polsce, może trochę drożej. Mieliśmy w planach jeszcze jeden punkt - Czarna Rzeka. Dojazd do niej to też nie lada wyzwanie, ponieważ zjeżdża się z głównej drogi w naprawdę dość podrzędną jezdnię z ubytkami asfaltu, no ale po kilkunastu zawijasach dojechaliśmy na miejsce.

Rijeka Crnojevica, czyli tzw. „czarna rzeka” to jeden ze wspanialszych cudów natury, które widzieliśmy. Okolica wygląda, jakby zaginała się w niej czasoprzestrzeń, podobnie jak zagina się rzeka w jednym z jej piękniejszych punktów i po prostu czas tu nie płynie. Bajkowe góry w tle powodują, że czujesz się jakbyś był w krainie Hobbitów, a nie w sercu Bałkan :-) Warto tam posiedzieć chwilę na kamieniu...


Czarna Rzeka...


I jej druga część, trudno jest ogarnąć to miejsce nie tylko aparatem :-)


Noclegu szukać będziemy już na wybrzeżu.

(T)

poniedziałek, 4 stycznia 2016

Góry i morze jednocześnie - oto Albania

Odcinek: Berat – Syri i Kalter – Himare (Albania)
Dystans: 320 km
Czas: 5 godzin podróży

Jazda tą samą drogą w dzień już była znacznie przyjemniejsza. Dostaliśmy się na autostradę i początkowo kilometry zaczęły lecieć nawet szybko ale mimo wszystko trzeba było uważać, bo często się mijaliśmy ludzi lub zwierzęta. Droga widać świeżo wyremontowana, były też gdzieś tabliczki z unijnymi gwiazdkami, więc i tutaj UE ma swoje macki :-) na dodatek wyłoniło się piękne wybrzeże i zaczęło się robić uroczo... ale niestety wybrzeże zwiastowało też koniec autostrady.

Bardzo modne jest nagrywanie pary jadącej w samochodzie w taki oto sposób :-)

Przejazd przez miasteczka jest mocno utrudniony, rzesze turystów między samochodami i korki. Dobrze, że jest klima :-) Dość szybko droga zaczyna się robić stroma.. i lepiej się już do tego przyzwyczaić. Wieczne serpentyny i wysokości dochodzące do 1800 m n.p.m., po czym zjazd do samego zera. Widoki niesamowite, w oddali wyspy Morza Adriatyckiego, można też sobie wyobrazić, że po drugiej stronie jest dokładnie obcas półwyspu Italii :-) Przy drodze różne niespodzianki - krowy same się przemieszczają drogą, podobnie świnie, zdarzają się też owce. Trzeba też pamiętać o okresowych brakach nawierzchni :-)

Piękny spot na zdjęcie... i ewentualnie zakup miodu :-)

Wypas owieczek zaraz przy drodze.


Pasma górskie po stronie lądu...

... i spore wysokości od strony Morza.

Zgubiliśmy drogę... Stanęliśmy na stacji, gdzie brzuchaty wąsaty człowiek pomimo braku znajomości angielskiego bardzo chciał nam pomóc. Naszym celem było Syri i Kalter, czyli tzw. "Blue Eye", którego nie mógł nie znać. Nie tylko niesamowicie czyste źródło, przepiękne górzyste okoliczności przyrody ale również i zagadka... Do jeziora wpływa bardzo intensywnie woda z korytarza o głębokości co najmniej 50 metrów ale nikt nie wie jak do końca głęboka jest szczelina. Woda wypływa w zbiorniku wodnym, więc jedyne co zaobserwujemy to wyraźne ciśnienie, dlatego po wrzuceniu kamyka możemy zobaczyć jak ciśnienie wypiera go do góry :-) Dużo ludzi się kąpie więc jest to jakby naturalne SPA dla Albańczyków.

Gdyby ktoś nie wiedział jak dojechać do Syri i Kalter.

Syri i Kalter itself...

W jeziorze można nie tylko się kąpać ale również wynająć dość tanio rowerek wodny i poobserwować dno które było spokojnie 15-20 metrów niżej. Widoczność niesamowita, niestety też można zaobserwować sporo śmieci o jaskrawych kolorach :-( Wyobraźcie sobie - To trochę tak jakby każdy mógł się kąpać i pływać w naszym polskim Morskim Oku... Może "oni jeszcze nie wiedzą"... w Wiśle też się kiedyś kąpano :-)

To nie retusz - pod wodą widać skalisty brzeg pod wodą.

W takich okolicznościach to można sobie pływać... :-)

Zawróciliśmy na północ tą samą drogą, szybko zaliczyliśmy jeszcze kąpiel przy zachodzie słońca na riwierze albańskiej (Himare) i zaczęliśmy rozglądać się za noclegiem. Pole namiotowe przy drodze w nocy nie wyglądało zachęcająco. Same krzaki, kurz i zero namiotów, ZERO. Wyglądało trochę jak z taniego horroru ale dojrzeliśmy światełko, które biło od - jak się okazało - kuchni. Mega kamieniste podłoże ale jakoś po bólach udało się rozbić namiot przy świetle lampki nocnej :-) Jeszcze na kolację zjedliśmy to co serwowała kuchnia - coś w rodzaju mizerii, co niestety mój żołądek nie przyjął najlepiej... :-) Generalnie było OK ale jak na Albanię skasowali nas wysoko - ok. 25 EUR.

(T)